Andrzej Włast
 
 
Puchowy śniegu tren
W krąg roztoczył lśnień czary,
Dźwięczą sanek janczary,
Miasto spowił już sen …
A przez ulicy cieśń,
Zdobną w śniegowe szaty,
Jedzie panicz bogaty
Nucąc wesołą pieśń.
A wtem do sań podbiega
Dziewczyna niosąc bzy,
Do jej łachmanów brzega
Przymarzły śnieżne skry
Wyciąga drżące dłonie
W śniegowych płatków rój
I cichy szept jej wionie
”Kup kwiaty, panie mój …”
 
Pan wstrzymał sani pęd
I wprost spojrzał jej w oczy
A w tych oczu roztoczy
Dostrzegł piękno i smęt
Wziął bzu zamarznięty kwiat
Potem rzekł — „Siadaj przy mnie…
Już skostniałaś na zimnie,
Ja ogrzeję cię rad…”
I zawiózł ja do siebie
Gdzie było ciepło tak,
Gdzie świecił jak na niebie
Pająków gwiezdny szlak
Posadził u kominka
I szepnął jak we śnie:
”A teraz niech dziewczynka
całuje mocno mnie …”
 
Gdy u sypialni wrót
Już z niej spadły łachmany,
Blask jej ciała różany
Zalśnił przed nim jak cud.
W ramiona porwał ją
Odurzyły go zmysły
Na jej ustach zawisły
Jego usta, co drżą…
Lecz kiedy błysnął ranek
I zcichła burza krwi,
Znudzony już kochanek
Dziewczynie wskazał drzwi.
Odziała swe łachmany,
Jak kazał pan, jej kat,
I niby pies wygnany,
Szlochając poszła w świat.
 
Aż raz po paru dniach
Panicz siadał w swe sanie,
Wtem usłyszał szeptanie…
Za krtań chwycił go strach …
Śród białych śnieżnych pól
Ona cicho leżała
Na pół żywa zsiniała,
A w jej oczach lśnił ból …
Pan spojrzał na nią z góry,
Zrobiło mu się żal,
Zły trochę i ponury
Pojechał w śnieżną dal …
A gdy mrok nie objęty
Na śpiące miasto legł,
Dziewczyny trup zmarznięty
Przysypał miękki śnieg …